A ja zaczynam topic je w lampce wina i ogladaniu jakiegos beznadziejnego filmu po angielsku bez polskich liter i bez lektora. I calkowicie zatracam sie. Juz moja mama napisala mi nawet, zebym nie pisala do niej po angielsku bo ona tego nie rozumie. A sek w tym, iz juz czasem przeksztalcam angielski wyraz na polski, zwyczajnie nie swiadomie lub wtedy gdy zapominam jak brzmi on po polsku.
Cos nagle zaczelo mi sie ukladac, cos nagle zaczelo sie psuc. I choc ciesze sie z tego dobrego, nie ciesze sie z tego zlego. Raz jestem radosna, lecz momentalnie przestaje, gdy przypomina mi sie to co wzbudza we mnie smutek. Czasem czlowiek zatraca wszelkie wartosci. Te swoje. Ja zatracilam jedna. Wiare.
Czuje sie tak fatalnie, probuje powstrzymac sie od placzu, a nie moge. Jestem straszna beksa! Ojciec zawsze mi to mowil. I choc doroslam, usamodzielnilam sie, wciaz nia jestem, zupelnie jak male dziecko, jakim bylam kiedys. Ale czasem chyba warto sie wyplakac, wlasnie tak jak dziecko. Tyle, ze przydalby sie wtedy ktos jak mama czy starsza siostra, by przytulic, poglaskac i powiedziec, ze wszystko bedzie dobrze, nawet jesli nie bedzie.
Wlasnie uslyszalam slowa pociechy. Ze ktos mnie podziwia, za to co osiagnelam, ze tu przyjechalam i dalam sobie rade. Ze czasem bylo zle a mimo wszystko wytrzymalam. I tak cieplo na sercu mi sie zrobilo. A mimo wszystko nadal placze.